WIERSZE

na wstecznym

gdyby wysilić pamięć cofnąć zegary
zejść do piwnic strychów po szczeblach wstecz
odpajęczyć obrazy oddrapać wszystkie rysy
i wyjąć zadry – nadać sprawom bieg zamiast amputacji
może wtedy dziecku mieszkającemu wewnątrz mnie
głos nie wiązłby w krtani

zamiast rytualnych krzyżyków na drogę
rowerem butem – czymkolwiek
byle dalej od siebie
jakby ucieczka mogła zdjąć maskę
wytopić sól spod powiek
zrobić z niej leczniczą lampkę – wzmocnić
dopływ sił witalnych – uporać się z cieniami

wiszącymi w głowie jak niedoprane pranie
spetryfikowane na amen
gdyby stanąć oko w oko
ramieniem otoczyć chude plecy
powtarzać mantrę – strachy na lachy – półgłosem
odganiając neurozy z odbić zaszybionych luster
odrysować wszystko palcem na opak
odpętlić złe słowo i dotyk

być może mała dziewczynka dorosłaby
do kobiety

głodne dusze

wyglądają z okien starych domów
kiwają palcem chodź
przez uchylone błękitne drzwi
ze zdartą czasem farbą

niczego nie przesuwam
nie dotykam – jakby muśnięcie
bezcześciło pamięć

jeśli dobrze się wsłuchać
można usłyszeć resztki rozmów
szuranie buta

pytasz czemu fotografuję
obdarte ściany krzesło
ze złamaną nogą
stół
na którym królował krucyfiks z obrazkiem
na podorędziu różaniec – zdrowaśmaryjo
szeptane wargami niosło się echem po domu

bo stare domy są jak
cmentarz
umarłe tylko z wierzchu

engram

wszystko ma swój korzeń –
newralgiczne struktury
w kształcie potarganego włosa
albo skostniałych palców
porosłych mchem – rozcapierzonych
w desperackim akcie samoobrony
życiodajnego łyka – nici do kłębka
zdrewniałych trzewi
po gałęzie z liściową blizną –
wyrwą ze zbutwiałym zapachem utraty

jesteśmy drzewami z zasiekami
pod korą martwiejących łusek perydermy
– tylko strach ma wielkie sęki
tamuje ujście dla kropel

bezradne człowiecze ramiona z wrosłym ciałem
rozsypie się
wybieli popiołem ugór

osobniejemy

skry z komina – miniaturowe komety
na dymnej powłoce nocy – świetlne drogowskazy
dla nieobecnych – szukania pierwszej gwiazdki
po właściwej stronie
wiją opuszczone gniazda w śniegu – zima porowacieje
jak trawertyn na schodach
do jednej lalki z urwanym korpusem
przez złośliwych braci

wczoraj stanęłam pod oknem – oszronione szyby
źrenice rejestrowały ruchy za firaną
a spod żeber – swoista wiwisekcja przez luft przedsionka

obrazy kurczyły się z rytmem kroków – szedłeś z trudem
przy poręczy balkonika – czteronożnego nosiciela rzeczy wszelakich
akurat wtedy czajnika – źródła parnych ewokacji
z mamą – nalej mi gorącej wody – mówiła

umarli nie parzą herbaty

wiatr zafurkotał włosami komet – kłują w oczy
obrazy z krwi i kości rozsypanych więzi
nie milknie skowyt 

wszyscy święci

I.

dziś odszedł nasz pies
jakby wyczuł że pierwszego listopada
niebo otwarte nie tylko dla ludzi

jeszcze rano walczył o każdy haust powietrza
jeden łyk wody
próbował brać się z psią śmiercią za bary

ale mróz nadchodził od każdej łapy
kulał
aż zsiniał język zamgliły się oczy

umarł na rękach
człowieka

II.

mówią że po śmierci zwierzęta hasają
po łące za tęczowym mostem
gdziekolwiek on jest
cokolwiek znaczy

podobno nic już wtedy nie boli
nie krwawisą szczęśliwe i tylko tęsknią
za opiekunem

by przejść kiedyś razem
w zaświaty

insomnia

I . prześwity

od sygnału karetek gęsi się skóra
chłód tnie trzewia do krwi

przygarbione obrazy pęcznieją od nadmiaru wilgoci
odpryski paciorkami spadają na ręce
skostniałe od żebrania o czas

naprzemiennie staję się bezmiarem bezradności
wobec atramentowych plam
plątaniny rur z impulsami na monitorachludzkim pelikanem z termosami zamiast skrzydeł
gotowym zadziobać za każdy akt nieuwagi
względem pomarszczonej skóry

wreszcie obolałym dzieckiem
któremu zabrano na drugi brzeg
koniec pępowiny

II. szamanka

chodzę na palcach przy stole
z nierozpakowanym koszykiem

w nim rosół na zdrowie skiszony na amen

czczę spinki do włosów wyprane koszule
zastygam z nadmiaru czasu
pełznącego pomiędzy palcami bańkami

w jednej tarmoszę ci rękę
masuję nogę (przecież musisz ćwiczyć)
w innej przesuwam rękę po chłodnym wieku

wypowiadam słowa i mantry
żeby nie kaleczyć – membrany baniek są kruche

jeśli niczego nie ruszę
może zawrócisz

II. przed podróżą

umyłam ci włosy

nie wiedząc że już się wybierasz – zamykałaś oczy

gdy grzebień sunął po włosich liniach –
wydrap dobrze – mówiłaś

lekceważyłam symptomy wplatałam codzienność

pomiędzy kolejne torebki odmierzające czas kroplami

każdego dnia mijałam prawdę w drzwiach

udając że się nie znamy

a los toczył trybiki

rzucał kartami jakby grał

nie pomógł nawet rosół

odeszłaś –

zostawiłaś wiatr